"My Naród" "My Naród"
154
BLOG

Okrągły stół. Lamentacje nad pokalanym poczęciem III RP

"My Naród" "My Naród" Polityka Obserwuj notkę 1

 

 
 
 
 
Okrągły stół przyjąłem z wielkimi nadziejami. 4 czerwca 1989 w wieku 26 lat poszedłem po raz pierwszy na wybory i oddałem głos na zupełnie mi nieznanego Włodzimierza Mokrego, którego jedyną dla mnie rekomendacją było wspólne zdjęcie, z pewnym wąsatym elektrykiem. Kiedy ogłoszono wstępne wyniki byłem autentycznie wzruszony. Nawet pani Joanna Szczepkowska, ogłaszająca koniec komunizmu w urbanowej wtedy telewizji, była dla mnie wówczas bardziej, jakąś Marianną polskiej antykomunistycznej rewolucji, niż reprezentantką jakiegoś hamulcowego salonu. 
 
 Premierostwo Mazowieckiego uznałem za krok w dobrym kierunku, po którym wierzyłem, szybko pójdą następne.  Uważałem wtedy, w czasie okrągłostołowych rozmów, że nie jest ujmą paktować z wrogiem. Z przyjaciółmi  powtarzałem, się nie paktuję, z przyjaciółmi się rozmawia. Widziałem bankructwo systemu i jego totalną gospodarczą niewydolność. Wiedziałem jednak równie dobrze, że zdychający koń potrafi najmocniej kopać.
 
 
Dlatego uznawałem za godziwe tamtejsze pertraktacje, ich czasami groteskową formę a także  czasową, legitymizację  ludzi pokroju Jaruzelskiego i Kiszczaka w efekcie tych rozmów.  Rozmowy same w sobie skądinąd, rozmywały czytelny podział na Naszych I Onych. Z tym, że teraz już nawet ciut wiemy, którzy Nasi byli naszymi tak jakby nie do końca… No cóż pomysł zalania archiwów IPN, ciągle czeka na swoich wykonawców. Zdawałem sobie  sprawę, że strona zwana w tych pertraktacjach opozycyjną była  emanacją tylko części środowisk przeciwnych reżimowi. Brakowało mi wielu postaci i środowisk, choćby Solidarności Walczącej czy KPNu.
 
Irytowało rozdawanie zaproszeń i wystawianie cenzurek konstruktywnej opozycji przez ówczesnego rzecznika rządu. Traktowałem  obrady okrągłego stołu jako pewną grę, gdzie paradoksalnie szeroko rozumiana opozycja, nie może stracić.  Władzy uważałem zależało na pokazaniu swojemu aparatowi i służbom znanej im od dawna prawdy, że system się całkowicie rozregulował i socjalistyczna gospodarka jest w totalnej rozsypce. Nic już nie pomogą jej, tak zwane kolejne etapy reformy. Najważniejszym jednak komunikatem dla aparatu bezpieczniacko-partyjnego, było powiedzenie, że doktryna Breżniewa i wynikające z niej gwarancje dla komunistycznych rządów ze wschodu się zdezaktualizowały.
 
 
 Bo i tam sytuacja wymknęła się spod kontroli i niekoniecznie rozwija się według rozpiski opracowanej przez KGB. A towarzysze w Moskwie mają swoje kłopoty i to na niespotykaną wcześniej skalę. Chcą mieć porządek w Warszawie, a nie kolejną ruchawkę, która pogrążyłaby totalnie na arenie międzynarodowej, dołującą ekipę Gorbaczowa. Radzieccy, jak mawiali o nich ich polscy towarzysze, stosowali swoisty szantaż wobec ekipy Jaruzelskiego. Dawali mu bezczelnie do zrozumienia, że mogą się z częścią polskiej opozycji dogadać  ponad ich głowami. Propozycje przeprowadzenia wywiadu przez ówczesną tubę pieriestrojki,  z osobą prywatną, jaką w 1988 zdaniem rzecznika rządu był Lech Wałęsa to coś więcej niż tylko przejaw głasnosti.  To przykład nacisku na struchlałych generałów. Zaproszenie Adama Michnika do Moskwy, kiedy rzecznik zaliczał, przyszłego Nadredaktora wraz z Jackiem Kuroniem do najbardziej „niekonstruktywnych”   opozycjonistów.
 
Aż chciałoby się zapytać, cóż takiego wiedziała o herosach polskiej opozycji  Moskwa, czego nawet Urban się nie domyślał.  Skąd u moskiewskich sterników, taki dar proroczy graniczący z pewnością, że ci panowie mimo demagogicznych czasami haseł o przyspieszeniu Wałęsy, będą pilnować by polska rewolucja nie nabrała antykomunistycznego charakteru. Ministerstwo prawdy z Adamem Michnikiem, już się o to postarało. Wspieranie lewej nogi przez Wałęsę, to inny przykład takiej aktywności Prehistoria okrągłego stołu, ma jeszcze wiele zagadek. Jedną z nich jest  geneza ,swoistej legitymizacji części polskiej opozycji przez Kreml. Nie jestem tak naiwny, by wierzyć że w 1988 Litieraturnaja Gazieta mogła sobie robić wywiady z kim chce, ponad głową szefa KGB Kriuczkowa, a wyklęty w Warszawie Adam Michnik mógł jak gdyby nigdy nic brylować w Moskwie. 
 
Albo Moskwa stawiała na pewnych polskich opozycjonistów, z sobie tylko wiadomych powodów, których teraz możemy się tylko  domyślać. Lub była to wspólna operacja z polskimi towarzyszami, gdzie role zostały ciekawie rozpisane. W tym układzie, rzecznik rządu Urban, odgrywał tylko rolę swoistego uwiarygodniacza pewnych opozycjonistów, bo pomstując na nich, jednocześnie wystawiał im  jakże potrzebny, glejt twardych antykomunistów, jakimi oni ani wcześniej ani tym bardziej później nie byli… Warto zauważyć, że Kornel Morawiecki, Andrzej Gwiazda, czy Anna Walentynowicz jakoś takich zaproszeń nie dostawali. A w czasach Mazowieckiego, dawno po pamiętnym trzepotaniu rzęsami pani Szczepkowskiej, dalej rozpracowywano pozaokrągłostołową opozycję. To wiemy dzisiaj. Jakie to świadectwo wystawia opozycyjnym rycerzom pewnego mebla, niech sobie czytelnik odpowie.. Lecz wtedy  od Wałęsy otoczonego wianuszkiem nobliwych ekspertów oczekiwałem, zrobienia   wyłomu w komunistycznej tamie.
 
Wierzyłem i nie byłem w tym odosobniony, że w  ówczesnej sytuacji gospodarczej i politycznej, zdobycie jakichkolwiek przyczółków politycznych czy medialnych, oznaczać będzie nieunikniony początek efektu śnieżnej kuli, przeradzającej się w lawinę demokratyzacji. Każdy który liznął trochę historię i nie był zarażony marksistowskimi miazmatami, dobrze wiedział, iż w tym systemie każda odwilż kończyła się wolnościową powodzią. A Wielki Brat ze wschodu, wtedy  wszystko już na to wskazywało,  wszedł na równię pochyłą.  Rozpaczliwie próbował tylko ocalić już tylko to, co później nazwano imperium wewnętrznym. W imperium zewnętrznym dopuszczano pewne kontrolowane zmiany, najlepiej przeprowadzone przez osoby ze znaną Moskwie skazą, agenturalną, biograficzną, czy nawet obyczajową. Myślę że ten klucz odgrywał, sporą rolę, w uzyskaniu zaproszenia na rozmowy. To co dzisiaj rysuję się jako prawdopodobna hipoteza, wtedy nie było wtedy takie oczywiste.
 
 Rozumiałem  konieczność wyjścia z konspiracyjnej smugi cienia i przyspieszenia za jakąś rozsądną cenę, politycznych i gospodarczych zmian. Czas stracony przez ekipę stanu wojennego, pardon, ludzi honoru, wymagał przecież pośpiechu i podjęcia  ryzyka, jakim było uwiarygodnienie person, zasłużonych li tylko w pacyfikacji własnego narodu. Po straconej dekadzie trzeba  było  przypomnieć wielkie dziedzictwo Sierpnia 80, tym którzy ulegli beznadziei, tamtych gorzkich i straconych lat, czy cynizmowi urbanowej propagandy. Ktoś wreszcie musiał powiedzieć głośno,  król jest nagi, i potrzebny jest nowy początek. Wszak partyjna dyktatura, wsparta generalskim desantem, nie rozwiązała żadnego problemu, a jedynym jej sukcesem było skuteczne rozprawienie się z entuzjazmem i duchem wspólnoty charakterystycznym dla szesnastu miesięcy karnawału Solidarności. Stan wojenny złamał masowy opór, ale nikogo nie przekonał, rodził głównie apatię i swoistą emigrację wewnętrzną.  
 
Strona opozycyjna wychodząc przed jupitery miała znowu obudzić nadzieję. Od większości tych, którzy nie ulegli generalskiej przemocy i propagandzie miała mocny manda do głośnego mówienia prostych prawd; Doszliśmy do dna i działania ratunkowe, nie mogą dłużej polegać tylko na konserwacji systemu, czy tym bardziej na ochronie ludzi reżimu. Zdobycie przyczółków jawności, danie oddechu spacyfikowanemu w większości społeczeństwu, zaniechanie represji przez reżim, te cele były w zasięgu ręki i stanowiły wielką wartość samą w sobie. Ale ceną za poszerzenie granic wolności już wtedy u zarania naszej niepodległości, stała się swoista amnezja, czy hurtowe rozgrzeszenie wszelkiej maści partyjnych szubrawców. Bo wolność okupiona takimi warunkami, stałą się w III RP wolnością reglamentowaną, co świetnie widać i dzisiaj, po dwudziestu latach swoistej indoktrynacji. Nie trzeba chyba nikomu rozsądnemu przypominać, że porozumienie wówczas narzucone, przez stronę mającą wtedy w swoich rekach cały aparat przymusu, powinno być  honorowane tylko w warunkach, kiedy ten aparat stanowił rzeczywiste zagrożenie dla zapoczątkowanych przemian.
 
 Dalsze kurczowe trzymanie się nie tyle litery, tych porozumień, co swoistego ducha Magdalenki, było  sprzeniewierzeniem się tym wszystkim, którzy cierpieli przez półwiecze komunistycznej dyktatury, a którym skąpiono przez całe niemal dwudziestolecie, nawet moralnego zadośćuczynienia. To hańba większa niż prezydentura Jaruzelskiego. Bo wybór Jaruzelskiego, jeszcze w jakiś pokrętny sposób, da się jakoś wytłumaczyć.  Takim celem uzasadniającym prezydenturę, tego czy tamtego czerwonego generała mogła być chęć uśpienia groźnego potencjału bezpieki cywilnej i wojskowej. Wcale nie bezzębnej.
Wszystko na to wskazuje,  że właśnie wtedy ostentacyjnie dopuściła się ona kilku politycznych mordów, w ramach eliminowania i zastraszania  wrogów historycznego kompromisu. Nieznani sprawcy do końca przypominali o zbrodniczej naturze tamtego  systemu.  Ale na litość boską, te politycznie motywowane mordy  mające charakter zemsty na niepokornych kapłanach wpisują się w logiczny ciąg zapoczątkowany męczeństwem księdza Jerzego.
 
 Nie bez powodu Aleksander Ścios, zabójstwo księdza Popiełuszki nazwał mordem założycielskim III RP. Kilka miesięcy później, kiedy zbankrutowany  system implodował we wszystkich demoludach, te swoiste egzekucje niepokornych były najtwardszym  i niepodważalnym argumentem  za radykalnym i ostatecznym pożegnaniem się z ludźmi poprzedniego systemu.  I nie tylko ze służb, ale także z aparatu partyjnego i mediów, jednym słowem za pełną dekomunizacją. Było to możliwe w momencie, kiedy w te początkowo butne i pewne siebie szeregi wkradł się defetyzm i panika. Prezydentura Jaruzelskiego i swoista kohabitacja, jeśli miała jakikolwiek sens, to tylko do  egzekucji Nicolae Ceaucescu. Nie miejsce tu na rozwodzenie się tu nad niuansami rumuńskiej rewolucji, która okazała się partyjnym puczem i gangsterską dintojrą, dokonaną do tego z inspiracji Moskwy. Wtedy jednak, nastąpiło totalne załamanie morale tych, dla których jeszcze niedawno stan wojenny, był stanem błogosławionym.
 
Oni wtedy zrozumieli, że nie będzie już, interwencji ze wschodu, ani następnej grudniowej pacyfikacji.  Widziałem wówczas ten strach w oczach,  mniejszych i większych niedawnych władców PRLu.  Niepytani tłumaczyli się, zapewniali nieproszeni iż nie popełnili żadnych niegodziwości, że oni tak naprawdę  nie wiedzieli co się wyprawia w tym kraju, że wszystkiemu są winni Ci na samej górze. Sam słyszałem  te litanie, które wzbudzały mój, najoględniej mówiąc, niesmak. Oni się wtedy niemal łasili do każdego w którym widzieli reprezentanta nowej Polski. Widziałem to ja, wielu moich znajomych.   Nie widział tego, lub co prawdopodobniejsze, nie chciał  zauważyć nowy establishment- mazowiecczyzna, zajęta  manewrami pamiętnej wojny na górze.  Jaruzelskiemu trzeba było wtedy stanowczo podziękować a jedyną dopuszczalną nagrodą, dla wieloletniego sowieckiego janczara, powinno być pokazanie mu migawek z pokazowego  procesu i egzekucji conducatora i geniusza Karpat jako wizualizacji losu który został mu oszczędzony.
 
 
 Honorowanie, w całkowicie już zmienionych okolicznościach, okrągłostołowych umów z grudniowymi pacyfikatorami miało równie wielki sens jak uznanie na wieki za prawomocne i obowiązujące postanowień ówczesnej  konstytucji, zwłaszcza tych jej zapisów o kierowniczej roli partii i sojuszach. Rząd Mazowieckiego nie miał najmniejszych skrupułów z wprowadzeniem planu Balcerowicza, który był  przecież przekreśleniem wszelkich okrągłostołowych porozumień socjalnych. Tu starczyło prawdziwie rewolucyjnego zapału w interesie uwłaszczającej się błyskawicznie dawnej nomenklatury a Jacek Kuroń zdobywał wtedy laury  społecznie wrażliwego i powszechną sympatię, gotując   zupę dla pierwszych bezrobotnych.  
 
Zamiast tanim kosztem dokonać wyłomu w systemie, który miał strukturalną niemożność tolerancji obcych ideologicznie ciał i przekształcić go nie w jakąś hybrydę, ale w silne i niepodległe państwo, słusznie unikając potencjalnych ofiar, zadowolono się rozwiązaniami połowicznymi. III RP zbudowano nie na bohaterach pokroju rotmistrza Pileckiego, generała Fieldorfa, ale na nominowanych ludziach honoru pokroju agenta Wolskiego, czy byłego 
oficera zbrodniczej Informacji Wojskowej.  Nie wykorzystano do końca niespotykanej od 1918 roku koniunktury politycznej dla Polski. Od ówczesnych liderów oczekiwać można było odwagi, wyobraźni i rozumu. Kierowania się interesem ojczyzny, a nie osobistym czy koteryjnym. Tego wtedy zabrakło. Ci którzy uważali Okrągły Stół tylko za pierwszy etap zmian niestety przegrali i zostali zmieceni ze sceny przez nieoficjalną koalicję czerwonych z różowymi. Pilnowano za to by nie wzbudzić takich reakcyjnych upiorów jak polski patriotyzm.
 
No cóż, z wywiadu słynnego znawcy blogosfery Marcina Króla, wiemy jak heroicznie pierwszy niekomunistyczny premier wykreślał, z pisanych dla niego przemówień, takie nieprawomyślne słowa jak ojczyzna. Czy wielcy doradcy Lecha Wałęsy i ten tytan we własnej osobie nie rozumieli wówczas czy może nie chcieli rozumieć logiki tamtych wydarzeń?   Przecież odrobina nawet dawkowanej wolności zawsze rozsadzała ten system. Węgry w 1956 roku, Czechosłowacja 1968, Polska lat 1980-1981. Nawet taki dziwoląg jak gorbaczowowska pieriestrojka stawały się zabójczymi dla systemu infekcjami.
 
Do tego doszła widoczna gołym okiem klęska Sowietów w zimnej wojnie i totalna zapaść gospodarcza imperium rozsadzanego przez ruchy odśrodkowe. Takie były znaki tamtego czasu. Obrazowo mówiąc, wystarczyło wówczas lekko potrząsnąć a całe to czerwone towarzystwo ścigałoby się w zjadaniu legitymacji partyjnych. Trzeba było tylko chcieć, ale tej woli politycznej zabrakło z wielu powodów. Najważniejszym był chyba strach przed własnym narodem, strach przed oddaniem tak łatwo zdobytych sterów w inne ręce, strach przed własną nie zawsze chlubną przeszłością i wiele innych pomniejszych strachów. Ta suma wszystkich strachów dała nam kapitulancką politykę.  A strach jak wiadomo jest najgorszym doradcą. Ci ludzie wystraszyli się nawet własnego zwycięstwa 4 czerwca 1989.
 
Z tego strachu odebrali Nam radość  z długo oczekiwanego przełomu. Nie było karnawału, atmosfery ulicznego święta. Na opozycyjnym Olimpie mędrkowano zaś, jak uratować  komunistów po katastrofie wyborczej ich kandydatów z tak zwanej listy krajowej. Zamiast chwilowej i taktycznej, jak wtedy myślałem kohabitacji, zaczęła się już wtedy rysować zadziwiająca zbieżność interesów między głównym nurtem opozycji a czerwonymi. Zamiast zasady brać i nie kwitować, maszerować  zwycięsko przez instytucje odzyskanego państwa oczyszczając je z komunistycznych złogów, zwyciężyła niezrozumiała dla mnie zarówno wtedy jak i dzisiaj powszechna niemal fraternizacja z niedawnymi oprawcami.  Pamięć zamordowanych, zamęczonych i złamanych nie była dla ówczesnych liderów żadnym memento ani drogowskazem moralnym.
 
 Liderzy tamtych przemian tłumaczą się pokrętnie swoją ówczesną słabością. Oni przecież  nie próbowali zdynamizować i porwać za sobą prostujące się po latach niewoli społeczeństwo, jak pisano wtedy o samoograniczającej się rewolucji. Celem było żeby społeczeństwo pozostało w marazmie a aktywność starano się skanalizować w sferze gospodarczej. Za rządów Mazowieckiego, przypomnę raz jeszcze, dalej infiltrowano operacyjnie przeciwników porozumienia Okrągłego Stołu.  Taki to był kulawy przełom, który dzisiaj każą nam świętować.  Ale panowie z elit i salonów III RP - my pamiętamy jak to było. Powiemy wam w twarz- wy zawiedliście. Naród nie. Wówczas, zachował się wspaniale, zgodził się na niewyobrażalne poświęcenia. Wtedy jeszcze żyła nadzieja, że jutrzenka swobody poprowadzi nas do Niepodległej, Solidarnej i Sprawiedliwej.
 
 
Ten umęczony, nieraz złamany naród zagłosował na was, dając wam wielkie zwycięstwo i mocny mandat do radykalnych przemian politycznych. Te nadzieję, zabijaliście, systematycznie i na różne sposoby. Kiedy umarła nadzieja na prawdziwy przełom, rozpoczęła się dzika walka o przetrwanie, gdzie strategia sprytnego niewolnika wspólne wygrywała z obywatelską troską o dobro publiczne. Sztuczne zahamowanie zmian, zubożenie społeczeństwa, powszechne rozczarowanie, spowodowało odpływ rewolucyjnej fali, rozrost egoizmów osobistych i grupowych.
 
Nie tłumaczcie się waszą słabością,  bo była to słabość na własne życzenie. Syndrom grudniowej klęski w 1981 był waszym najgorszym doradcą. Nawet w chwili triumfu baliście się.  W Sierpniu 1980 też struktury opozycyjne były w powijakach. Wiedzieliście dobrze, że generałom oprócz rozbicia wielkiego ruchu społecznego nie udały się, bo nie mogły się udać, żadne projekty społeczne czy gospodarczy manewr. Wiedzieliście, że po grudniu 1981 po stronie reżimu opowiedziała się najgorsza swołocz i bezwstydni koniunkturaliści. To z takimi ludźmi chcieliście budować III RP marginalizując tych, którzy pod koniec lat osiemdziesiątych swoistym rzutem na taśmę popchnęli w nicość zmurszały system. Tych stoczniowców i hutników boicie się do dzisiaj. Zdradza was język, którym się posługujecie, żywcem przejęty z komunistycznej propagandy
 
Poseł Niesiołowski znowu mówi o bojówkarzach, chuliganach i awanturnikach. Nawet nie zdaje sobie sprawy, że mówi dawnym Urbanem.  Słowa identyczne tylko inteligencja zdecydowanie mniejszego kalibru…  
 
Deficyt strachu w narodzie, jaki pojawił się po rozpoczęciu ówczesnych rokowań, nie został przez was wykorzystany. Są takie momenty w historii, kiedy wolność gotowa jest tańczyć na ulicach.  Tego strachu w1989 roku na chwilę w Polakach zabrakło. Wolność sama się wciskałą między polskie opłotki. Wy się jej obawialiście, boicie się prawdziwej obywatelskiej wolności do dzisiaj. W mediach, na ulicy, w internecie. Ten pamiętny brak strachu  oznaczać mógł dla komunistów tylko początek końca i rozpaczliwą walkę o odwleczenie  nieuchronnych wyroków historii.
 
 Trzeba przyznać, że  tandem Jaruzelski-Kiszczak, czy ich godny następca w osobie Kwaśniewskiego  znakomicie to rozumieli, w przeciwieństwie do różnych Michników, Kuroniów, Geremków, Mazowieckich. Może jednak ci drudzy też nie byli tacy naiwni, lecz z sobie tylko znanych powodów, przeszli na ciemną stronę mocy ratując co się da z zatrutego dziedzictwa PRL.
 
 Dla generałów Okrągły Stół, był tylko dobrze przygotowaną ucieczką przed rysującą się perspektywą wykorzystania ulicznych latarni w wiadomym celu lub też nieciekawym, z ich punktu widzenia,  rozwiązaniu polegającym na ich odsunięciu i zainstalowaniu w Warszawie ekipy mniej umoczonej, która mogłaby udawać nowe otwarcie i dialog ze społeczeństwem. Jaruzelski nie mógł już kunktatorsko odwlekać rozmów, bowiem żył przerażony wizją niekontrolowanego wybuchu a Moskwa której wiernie służył, ponaglała.
 Jak na dłoni było widać, że nowi władcy Kremla postawieni pod ścianą przez reaganowski wyścig zbrojeń i gospodarczą plajtę wynikającą z niskich cen ropy, chcieli się za wszelką cenę uwiarygodnić na Zachodzie.
 
 Podtrzymywanie, takich na poły stalinowskich satrapów jak Ceaucescu, Honecker czy Żiwkow było politycznie dla Sowietów niewskazane. Podminowana, przez solidarnościowe podziemie, Polska była wówczas tykającą bombą zegarową i o tym dobrze wiedziano na Kremlu. Można było licytować wyżej. Ta tykająca bomba zdecydowanie bardziej zagrażała rządzącym komunistom. Rycerze z Magdalenki ją rozbroili nie w interesie narodu, ale dawnej nomenklatury i części elit solidarnościowych. Dla Moskwy ideologiczna wierność, nie była już niepodważalnym dogmatem, liczył się  przede wszystkim nowy wizerunek, na który chciano złapać zachodni świat polityczny i intelektualny.  Dlatego szukano scenariusza, według którego nastąpią systemowe zmiany.
 
Polsce przypadała rola swoistego poligonu, na którym przećwiczy się demontaż systemu, z zachowaniem pozycji dawnej nomenklatury.  Piewcom generałów trzeba przypomnieć raz jeszcze, że w 1988 doszło do sytuacji wcześniej wprost niewyobrażalnej. Stopień liberalizacji systemu komunistycznego na wschód od nas był większy niż w jaruzelskiej Polsce. Polska przestała być nawet najweselszym barakiem w komunistycznym obozie. Warto o tym pamiętać, zanim pochopnie przystąpi się do grona od lat beatyfikującego za życia generałów i ochotników gotowych budować im pomniki.
 
Sowieci oczywiście nie planowali w Polsce demokratycznej rewolucji. Starali się uniknąć powtórki z 1980 roku, która mogłaby zniweczyć ich plany kontrolowanego przepoczwarzenia się w postkomunistycznego mutanta. Nie przewidzieli jednego, że system któremu służą, jest tylko podpartą kołkiem starą stodołą, którą przewróci nawet lekki powiew reglamentowanej wolności.  
 
 Okrągły stół okazał się dla jego opozycyjnych architektów nie środkiem do emancypacji zniewolonego narodu, ale celem samym w sobie. Nie pierwszym krokiem do niepodległości, ale swoistą kulą u nogi na tej drodze. Rozwój i dynamika wydarzeń zaskoczyła totalnie naszych wspaniałych, opozycyjnych liderów. Horyzont ich wyobraźni nie przekraczał wówczas poprawiania socjalizmu i finlandyzacji Polski i to wtedy, kiedy rzeczywista niepodległość leżała na ulicy. Stąd ta asekuracyjna polityka po przejęciu władzy.  Nie było najmniejszej woli, by po umocnieniu się przeciąć macki komunistycznej ośmiornicy. Nie było woli, by przyjrzeć się własnym szeregom pod kątem agenturalności. Dlatego tak wygodnie było się wtedy i dzisiaj zasłaniać Okrągłym Stołem, sloganami o szanowaniu komunistycznych partnerów.
 
 Dlatego polityka polska dryfowała, unikając nadepnięcia na komunistyczny odcisk. Dlatego ten okrągły mebel bardzo szybko stał się swoistym dogmatem. Jak to z dogmatami bywa, nie dowodzono tylko podawano  maluczkim  jako największe osiągniecie.  Jako swoiste apogeum naszej historii, które ma  osobom przy nim zasiadającym zapewnić dożywotni monopol władzy i wpływów a jego błędnym, czy może raczej obłędnym rycerzom, dać na wieki złotymi głoskami zapisane miejsce w historii. Tylko czekać jak drzazgi z tego mebla staną się nowymi, świeckimi relikwiami.  
 
 Te bajdurzenia, którymi nas raczy od dwóch dziesięcioleci pewna gazeta, nie zmieniają faktu, że był to pokalany ale jednak początek końca dyktatury. W miejsce czytelnego podziału z lat stanu wojennego, zaserwowano nam w 1989 roku i później, żenujące widowisko z funkcjonariuszami narzuconego i de facto przez kilka dekad okupacyjnego reżimu w roli sojuszników pewnych kręgów dawnej opozycji. Ani to nie było etyczne ani estetyczne. Chyba, że ktoś zmysł politycznego smaku wyrobił sobie na  esejach Adama Michnika z ostatniego dwudziestolecia.  Informacja dla masochistów- co tydzień można kupić kolejny tom.   Wkomponowanie komunistów w struktury nowych władz mogło mieć sens tylko taktyczny, w celu neutralizacji i dezorientacji struktur siłowych.  Potraktowano ich jednak dużo bardziej wspaniałomyślnie, jako cennego partnera w dziele marginalizacji niepokornych, czy jak mawiał Urban niekonstruktywnej opozycji.
 
 Traktowanie przez dwa lata pezetperowskich posłów jako najliczniejszego klubu poselskiego, kładącego ustawowe podwaliny pod wolną Polskę, było skandalem nie tylko politycznym, ale przede wszystkim moralnym. Niedobrym sygnałem do poobijanego stanem wojennym narodu, który dopiero co podniósł się z kolan. Nie tylko tolerujemy ludzi poprzedniego systemu, ale na swój sposób ich nobilitujemy, traktujemy jako jeden z fundamentów nowej Polski. W ten sposób kładziono podwaliny  pod przyszłą potęgę postkomunistów, którzy po uwłaszczeniu nomenklatury, mogli wrócić do władzy również politycznej, z bezcennym dla nich demokratycznym namaszczeniem.
 
Kwaśniewski, postkomunistyczny Mojżesz, który poprowadził, przerażonych przez dłuższy czas aparatczyków do nowej politycznej potęgi, swój sukces i pozycję zawdzięczał  notorycznym błędom i zaniechaniom części ludzi Solidarności nazwanej właśnie wtedy salonem.
 
Zawłaszczenie państwa przez obie strony okrągłostołowego kontraktu całej przestrzeni publicznej było zdradą nie tylko wobec pozostawionych na marginesie środowisk niechętnych paktowaniu z czerwonymi, ale przede wszystkim wobec własnego społeczeństwa, które de facto zostało pozbawione możliwości demokratycznej akceptacji czy modyfikacji zmian, zakresu ich głębokości oraz charakteru. Ten swoisty deficyt demokracji u zarania III RP do dzisiaj odbija się nam czkawką. To wtedy wyrosła potęga Gazety Wyborczej żerującej na swoim medialnym monopolu.  Dawni piewcy stanu wojennego w mediach, wszelka agentura i  pospolici koniunkturaliści,  po kilku miesiącach grozy, poszli z entuzjazmem na służbę pod sztandarami Adama Michnika. Ich zapał był tym większy,  że znowu można było walczyć z jakże znanym wrogiem przy pomocy metod od dziesięcioleci ćwiczonych.
 
 Wielki Nadredaktor nie pytał nikogo z lewej strony skąd przychodzi i z jakim bagażem. Hurtowe rozgrzeszenie, wszak wszyscy służyliśmy Polsce. Nowa wiara , według proroka Michnika uznała zoologiczny antykomunizmu za najcięższy grzech. W taki sposób wykuwano późniejszą potęgę autorytetów z ulicy Czerskiej. Nowe elity, które umościły sobie wygodne gniazdko na szczytach władzy, znaczenia i pieniędzy gardziło ludźmi, którzy na własnych plecach wynieśli ich na te szczyty. Z perspektywy ówczesnych przywódców wyrosłych z grona solidarnościowych doradców Wałęsy, Jaruzelski i Kiszczak jawili się jako solidni i mało już żądający  wówczas  partnerzy, w przeciwieństwie do nieobliczalnego narodu. To w tych kręgach marzył się swoisty nowy Front Jedności Narodu, który pod światłym korowskim przywództwem zjednoczy całą konstruktywną opozycję łącznie z katolewicą i zdrowym rdzeniem dawnego aparatu. W imię oczywiście odważnych reform i odgórnych, kontrolowanych zmian. Stworzenie takiego politycznego potwora, mającego w planach zawłaszczyć całą scenę polityczną, miało w myśl tej koncepcji zapobiec recydywie endecko-piłsudczykowskich tradycji II RP.
 
 
W wyobraźni większości liderów z tego środowiska stać nas było nas tylko na pseudodemokrację, gdzie zachowuję się pozory procedur wyborczych, istnieje jakaś kadłubowa opozycja, ale rzeczywista władza znajduję się w rękach establishmentu składającego się z najlepszych i najmądrzejszych. Taki dawny model meksykański planowano nam zafundować nad Wisłą…
 
Wielką i ostatnią i pewnie dlatego  zapomnianą  zasługą Wałęsy, wespół wtedy jeszcze z braćmi Kaczyńskimi,  było storpedowanie tego projektu. Mielibyśmy jeszcze gorszą formułę III RP na miarę republiki bananowej czy, w naszych warunkach klimatycznych, kartoflanej. Ostatnią szansą na wyprostowanie błędnego kursu przyjętego po 1989 roku była prezydentura Wałęsy, z jego wyborczymi hasłami przyspieszenia demokratyzacji i dekomunizacji. Niestety, dobra diagnoza autorstwa Kaczyńskich,  którą firmował swoim demokratycznym mandatem Wałęsa nie przełożyła się na rzeczywiste działania.  Wałęsa zwyczajnie zawiódł. Cała prezydentura to był chaotyczny bój prowadzony w imię poszerzania konstytucyjnych uprawnień i osobistej władzy. Dla mnie osobiście większym rozczarowaniem była jałowość tej prezydentury niż kolejne rewelacje na temat agenturalnej przeszłości przywódcy Solidarności.
 
Ale nie można wykluczyć istnienia swoistego sprzężenia zwrotnego między tymi dwoma aspektami  biografii Lecha Wałęsy. Wiele wskazuję, że dawne uwikłania przekładały się na polityczną bezsilność i porzucenie kursu na rzeczywiste zmiany. Taką cezurą było pożegnanie się z braćmi Kaczynskimi i otoczenie  takimi tytanami jak Wachowski i ludzie starych i nowych służb.  Wałęsa miał też udział w  niedobrej praktyce konserwowania, w taki czy inny sposób, licznych serwitutów poprzedniego systemu. Przedłużanie wegetacji kontraktowego parlamentu do 1991 roku, to tego najbardziej karygodny przykład. Pragmatyka interesu osobistego wygrywała znowu z etyką a skutki były w perspektywie opłakane.
 
 Czerwoni grzecznie głosowali choćby za rządem Mazowieckiego czy planem Balcerowicza, ale nie za przeprowadzenie prawdziwych zmian mogących zagrozić ich prawdziwym interesom. Tylko ekipa nie kojarzona z nimi mogła te zmiany przeprowadzić. Gdyby to zrobili sami na własne konto, zostali by zmieceni w ciągu tygodnia. Mazowiecki z Kuroniem wyciągał dla nich kasztany z ognia. A Michnik ich propagandowo osłaniał. W momencie kiedy terapia szokowa ,ze wszystkimi dobrodziejstwami transformacji, docierała do milionów polskich rodzin w postaci obniżenia poziomu życia i pojawieniem się strukturalnego bezrobocia mieliśmy zaskakującą powściągliwość w rozliczeniu ludzi odpowiedzialnych za gospodarczą i cywilizacyjną zapaść.
 
 Na dole zauważono przecież bez trudu kto jest pierwszym beneficjentem wolnorynkowej rewolucji. I nie byli to wtedy ci odważni, którzy na bazarach wzięli się za handel, zakładali swoje bieda firmy, ale dobrze znani przedstawiciele dawnej kasty rządzącej. Uwłaszczenie nomenklatury nie było specjalnie analizowane w ówczesnych mediach a jeśli już to było chwalone jako prawdziwy koniec poprzedniego systemu.
 
 
Reformy gospodarcze wymagające wielkich poświęceń i wprowadzone wbrew ówczesnym nastrojom i oczekiwaniom w ramach tak zwanego planu Balcerowicza, który tak naprawdę dał im tylko swoje nazwisko a wydumane przez niejakiego Jefreya Sachsa. Nie miejsce tu na ocenę tego pakietu reformującego polską gospodarkę, ale nie sposób nie zauważyć że bez mrużenia okiem dokonano rewolucji, która oprócz pozytywnych efektów wprowadzenia mechanizmów rynkowych, oznaczała skok do basenu bez sprawdzenia czy w nim jest chociaż kropelka wody. Rozmachowi przemian ekonomicznych towarzyszył   paraliż postępujący woli i katastrofalne kunktatorstwo w likwidacji rakotwórczej narośli realnego socjalizmu jak to określają marksiści w nadbudowie. Koniunktura była rewelacyjna. Aparat dawnej władzy był w panice i rozsypce. Sytuacja w Moskwie wymknęła się Gorbaczowowi spod kontroli a konflikt z Jelcynem oznaczał początek dwuwładzy w Rosji.
 
 Jesień Ludów nie zatrzymała się na Bugu i zarażała kolejne republiki sowieckie. Aksamitna rewolucja w Czechosłowacji i obalenie muru berlińskiego, które nastąpiły po zmianach w Polsce okazały się odważniejsze i dalej idące niż polska kohabitacja Mazowieckiego z Jaruzelskim. Nasi południowi sąsiedzi, którzy według stereotypowych opinii nie słynęli z plagi wytykanej nam bohaterszczyzny, szybko wybrali Hawla i wzięli się za dekomunizację. Niemcy wschodni też wzięli sprawy w swoje ręce zajmując, wbrew posądzeniom o nadmierną praworządność, siedziby STASI, skrzętnie zbierając nawet paski papieru pociętego przez niszczarki.
 
 W tym momencie przeprowadzenie dekomunizacji, deubekizacji i lustracji w połączeniu z pakietem ustaw wyłączających z życia publicznego ludzi aparatu partyjnego i z komunistycznych służb byłoby dziecinnie proste pod jednym warunkiem-istnienia politycznej woli. Szczytem marzeń  aktywistów stanu wojennego była wtedy ograniczona amnestia dla tych, którzy krwi i przemocy nie mieli na rekach. Okrągły stół ma swoje miejsce w polskiej historii.
 
To największa okrągła barykada, na której przez lata odpierano wszelkie zakusy oszołomów marzących o rzeczywistej dekomunizacji, deubekizacji, lustracji. Dla wielu okrągły stół stał się cudownym stoliczkiem- nakryj się. Wypowiada się zaklęcie, a okrągły stoliczek nakrywa się kasą, akcjami i innymi dobrami. Innym kojarzy się ze stoliczkiem zakryj się. Wypowiada się zaklęcie i znika pod okrągłym stoliczkiem stalinowska przeszłość, niesłuszne dzieła i cud największy- teczka agenta. W jeszcze innej bajce cudowny okrągły stoliczek pięknie odpowiada pewnym osobom, które otarły się o mebel bez kantów, kto jest najmądrzejszy na świecie. Ty autorytecie.
.
              
 
 
 
 
 
 
 
 
"My Naród"
O mnie "My Naród"

Ciekawy, idący pod prąd, odporny na mody byle jakie. Krytyczny, wybierający z tradycji sprawdzone wartości.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka